Mój kowboj - Okładka książki

Mój kowboj

Tinkerbelle Leonhardt

0
Views
2.3k
Chapter
15
Age Rating
18+

Summary

Urażony ojciec Cory zostawia jej ogromny spadek, ale jest pewien haczyk! Przez cały rok ma się opiekować jego ranczem na odludziu. Cora, dziewczyna z miasta, w małym miasteczku czuje się potwornie nie na miejscu. Ale kiedy poznaje Haela, seksownego kowboja, który pracuje na jej ranczu, wiejskie życie staje się o wiele bardziej ekscytujące...

Kategoria wiekowa: 18+

Zobacz więcej

Telefon od nieznajomego 🌶️

CORA

Trzymałam w rękach czarno-magentowe pudełko. Seksowne i eleganckie opakowanie.

Otwierając pudełko z nową zabawką, zawsze czułam się jak w Boże Narodzenie.

"Różowa Pantera" – tak brzmiała etykieta. Podwójny stymulator punktu G i łechtaczki z dziewięcioma ustawieniami.

Przejrzałam książeczkę z instrukcją.

Łatwość użycia: 8 na 10.

Włożyłam baterie AA.

Wygoda ładowania: 5 na 10.

Przygasiłam światło, położyłam się na łóżku i byłam gotowa do działania... zgodnie z instrukcją.

Z wibratorem we mnie, bawiłam się trochę niższymi ustawieniami, stymulator łechtaczki już sprawił, że moje policzki się zarumieniły.

Mój telefon zaczął brzęczeć na stoliku nocnym, ale starałam się go zignorować, pozwalając mu przejść na pocztę głosową.

Podkręcając nieco ustawienia, poczułam, jak wewnętrzna różdżka przechodzi od pulsujących wibracji do pełnych ruchów okrężnych wewnątrz mnie.

Zakres ustawień: 9 na 10.

Wydałam z siebie niski jęk, gdy moje wewnętrzne ścianki zacisnęły się wokół zabawki. Moje oddechy stały się krótsze i bardziej intensywne.

Po raz kolejny mój telefon zabrzęczał obcesowo obok mnie.

Niech to szlag! Zostaw pieprzoną wiadomość głosową!

Zamykając oczy, starałam się jak mogłam zignorować hałas telefonu, a w mojej głowie tańczyły obrazy lśniących kaloryferów i wielkich dłoni facetów z mojej listy sławnych kutasów.

W końcu ustawiłam zabawkę na maksimum i fale euforii zaczęły pulsować w moim ciele.

– Ooooh kurde! – powiedziałam do sufitu. Byłam blisko.

I telefon znów zabrzęczał.

Jasny chuj! Co?!

Moja irytacja wzięła górę nad ciałem, a mój zbliżający się szczyt umarł szybką, żałosną śmiercią.

Wyłączyłam wibrator i przewróciłam się na bok, żeby podnieść telefon, zmorę mojej egzystencji.

Jeśli odebranie połączenia od tego nieznanego numeru było tym, czego potrzebowałam, aby powstrzymać nieustanne telefony, kiedy próbowałam się wyładować, to niech tak będzie.

– Halo! – Byłam zdyszana i wkurzona.

– Dobry wieczór. Nazywam się Charles Winston, jestem adwokatem. Czy rozmawiam z Corą Braelynn?

– Tak, przy telefonie – odpowiedziałam, wciąż trzymając wibrator w dłoni. Serce zaczęło mi gwałtownie łomotać w gardle. Dlaczego prawnik miałby do mnie dzwonić?

Myślałam, że mam to już za sobą. Mój rozwód został sfinalizowany sześć miesięcy wcześniej, a mój były, zdradzający dupek, dostał wszystko czego chciał.

Ledwo wyszłam z tego piekielnego małżeństwa z własnym samochodem i resztką godności, która mi pozostała.

Do diabła, od czasu naszej separacji nie mogłam się nawet zmusić do uprawiania seksu, a przynajmniej nie z kimkolwiek innym niż z moim wibratorem.

– Pani Braelynn – kontynuował głos prawnika – przykro mi poinformować panią, ale pani ojciec, Gregory Austin, zmarł.

Greg Austin. To było nazwisko, o którym nie myślałam od lat. Mój ojciec. Przynajmniej tak było napisane w moim akcie urodzenia.

– Jako wykonawca jego testamentu, mam obowiązek poinformować o pozostawionym pani majątku, w tym o jego wiejskim domu.

– Musi pani podpisać dokumenty, które dadzą pani pełną kontrolę nad jego ranczem i żywym inwentarzem...

– Wow! – wtrąciłam się. – Przepraszam, ale ledwie go znałam. Twierdzi pan, że mieszkał na zadupiu z krowami i gównem?

W głowie mi się kręciło. Nie miałam z nim kontaktu od osiemnastego roku życia, kiedy to niezapowiedzianie pojawił się na moim końcu roku w szkole średniej, próbując "odnowić kontakt" ze swoim jedynym dzieckiem.

Prawnik miał czelność zaśmiać się przez telefon. – Tak, pani Braelynn. I mogę powiedzieć, że zdecydowanie przypomina pani swojego ojca, jeśli chodzi o barwne posługiwanie się językiem angielskim.

Ten skurwysyn.

– Proszę posłuchać, pan Charles Winston, czy tak?

– Pan Charles Winston, zgadza się.

– Dobrze, panie Winston...

– Panie Charlesie Winston.

Serio?

– Panie Charlesie Winston... Słuchaj, cokolwiek ten kutas mi zostawił, nie potrzebuję tego, więc możesz to wszystko oddać do banku.

– Pani Braelynn, nieruchomość jest w pełni spłacona, a jego konta bankowe czekają tylko na przekazanie pani.

– Jeśli przyjedzie pani do Cedrowego Rancza, posiadłości pani ojca w Flake Wood Falls, możemy wszystko przelać na pani nazwisko.

Upuściłam wibrator na podłogę, baterie AA rozsypały się, a stymulator łechtaczki od razu pękł.

Wytrzymałość: 2 na 10.

***

CoraZasięg na zewnątrz jest do dupy.
JuneJesteś już na ranczu?
CoraPróbuję znaleźć drogę, na którą mam skręcić, ale mój gps mnie zawodzi. To miejsce to czarna dziura.
JuneStara, czy ty prowadzisz i piszesz SMS-y?
CoraJadę jakieś 5 mil na godzinę! W całym mieście widziałam dosłownie tylko jedną sygnalizację świetlną.
JuneLol! Tęsknisz już za życiem w mieście?
CoraWszystko śmierdzi jak krowie gówno
CoraJak się mają sprawy w biurze?
JuneNieźle. Właśnie przeglądam twoją recenzję Różowej Pantery.
CoraPrzepraszam, jeśli wydaje się pospiesznie napisana! Mogę ją poprawić.
JuneJestem pewna, że jest w porządku 😉
CoraO dzięki, kurwa! Chyba znalazłam drogę!
CoraPogadamy potem

Po dwunastu godzinach i siedemnastu minutach jazdy oraz ciągłej diecie złożonej z napojów energetycznych i jedzenia na stacjach benzynowych dojechałam do Cedrowego Rancza w Flake Wood Falls, liczącego 1223 mieszkańców. Było tuż przed zmierzchem.

Posiadłość otaczały hektary pastwisk, a widok zachodzącego słońca nad łagodnie wznoszącymi się wzgórzami zapierał dech w piersiach.

Przejechałam ostatni odcinek długim, gruntowym podjazdem i zaparkowałam obok ciemnego, lśniącego minivana. Wysoki, siwowłosy mężczyzna wysiadł od strony kierowcy i z uśmiechem zatrzasnął drzwi.

– Pani Braelynn, bardzo się cieszę, że udało się pani przyjechać – powiedział pan Charles Winston, jak nalegał, aby go nazywać.

– Panie Win– Panie Charlesie Winston, przepraszam, że tak późno dotarłam. Ciągle mijałam się z wiejskimi drogami.

– Nie ma sprawy, pani Braelynn... Wow, jest pani bardzo podobna do swojego ojca.

Wiedziałam, że mam więcej cech wspólnych z nim, niż z moją drobną, blondwłosą matką. Byłam wysoka, miałam czarne włosy, zielone oczy i więcej niż kilka krągłości.

Moja matka nigdy nie była zbyt czułą kobietą w stosunku do nikogo, ale zawsze uważałam, że to moje podobieństwo do Grega sprawiło, że była nieco chłodna, nawet w stosunku do mnie.

Nie mówiła o nim często, ale zdradziła, że porzucił ją po tym, jak zaszła ze mną w ciążę.

Nie trzeba dodawać, że jej nienawiść do mojego ojca była czymś, czego nigdy nie potrafiła ukryć, a ja nie czułam potrzeby rozdrapywania starych ran, mówiąc jej o tym co mam w planach podczas tej podróży.

– Zajmiemy się tymi dokumentami w środku? – zapytał pan Charles Winston.

Wchodząc po schodach na werandę, zobaczyłam dwa border collie siedzące w kącie.

– Czy to są...

– Pani psy. To Cain i Dell. Od śmierci pani ojca są bardzo przygnębione, ale jestem pewien, że pani przyjazd szybko je ożywi – powiedział pan Winston.

– Nie spodziewałam się... Czy muszą być wyprowadzane według jakiegoś specjalnego rozkładu?

Uśmiechnął się, odblokowując drzwi wejściowe. – Tutaj nie potrzeba smyczy. Wystarczy je wypuszczać na dwór w ciągu dnia. Witam w pani nowym wiejskim domu – powiedział, gdy drzwi się otworzyły.

Obawiałam się, czy aby na ścianie nie będą wisiały ścięte głowy zwierząt, ale byłam mile zaskoczona.

Miejsce było osobliwe, ale nie przesadzone, ani nazbyt męskie. Otwarta kuchnia była przestronna i nowoczesna.

Salon był duży i wygodny, z pluszowymi kanapami z jasnej skóry i brązowo-białymi dywanikami z krowiej skóry.

Dwa smutne psy położyły się przed nowo wyremontowanym kominkiem, który stał prostopadle do ogromnego okna wykuszowego z widokiem na nadchodzący zachód słońca.

Wyglądało to jak elegancki domek, a nie jak typowe miejsce na odludziu.

– Pani ojciec kilka lat temu całkowicie przebudował dom – kontynuował Charles Winston. – Zaraz po diagnozie raka. Myślę, że chciał stworzyć dla pani miły dom.

To stwierdzenie sprawiło, że miałam ochotę przewrócić oczami. Czy ten człowiek kiedykolwiek robił coś z myślą o mnie, do cholery?

– Jest piękny, ale jestem tu tylko po to, aby podpisać wszystkie dokumenty, żebym mogła go sprzedać – powiedziałam stanowczo.

– Pozwoli pani, że zapoznam panią ze wszystkimi szczegółami testamentu, zanim zacznie pani planować sprzedaż. Pani ojciec zostawił szczegółowe instrukcje, jak dbać o jego spuściznę.

Spuściznę? Błagam.

Usiadł na fotelu i zaczął wyciągać akta i rozkładać je na stoliku do kawy. – Widzi pani, pani Braelynn, jest tylko jeden haczyk w uzyskaniu prawa własności do tego miejsca.

– Jaki? – spytałam, siadając na kanapie.

– Cóż, konto bankowe należy do pani. Wszystko, co trzeba zrobić, to udać się do miasta z odpowiednim dokumentem tożsamości i dokumentami.

– Ale jeśli spojrzy pani na ostatnią stronę testamentu, zobaczysz pani, że dom i ziemia są obciążone klauzulą lokatorską.

– Klauzulą lokatorską? – Zmarszczyłam brwi.

– Pani ojciec powierzył mojemu biuru akt własności ziemi, dopóki nie zamieszka pani tutaj i nie zajmie się ranczem przez dwanaście miesięcy.

– Po tym czasie posiadłość będzie pani, będzie mogła ją pani sprzedać lub zatrzymać.

– Rok?!?

– Tak. Dwanaście miesięcy. Bez dłuższej nieobecności na ranczu. Częścią wytycznych jest to, że co kilka tygodni odwiedzam ranczo, aby sprawdzić, czy dom, posiadłość i inwentarz są odpowiednio zadbane.

Co. Do. Cholery.

– Praca oczekuje mnie z powrotem za dwa tygodnie! Nie mogę tak po prostu wyjechać i zostawić pracy!

– To zależy wyłącznie od pani, pani Braelynn. Ale ta ziemia jest warta więcej niż majątek większości ludzi w tym hrabstwie razem wzięty, a posiadanie tego majątku pozwoliłoby pani być niezwykle bogatą kobietą.

– Proponuję poświęcić kilka minut na przemyślenie tej sprawy. Może oprowadzę panią po posiadłości, póki jest jeszcze trochę światła dziennego?

Mimowolnie kiwnęłam głową. Zostawiwszy papiery na stoliku, wyszłam za panem Charlesem Winstonem przez tylne przesuwne szklane drzwi.

Na zewnątrz zaczęły cykać świerszcze. Po drugiej stronie drewnianego płotu kilka koni skubało siano w paśniku.

– W stajni jest więcej koni. W sumie kilkanaście.

Gdy chodziliśmy po posiadłości, pan Charles Winston wskazał kilka drogich urządzeń rolniczych, po czym zaprowadził mnie na pastwisko, gdzie bydło poruszało się razem jako stado.

Na całym pastwisku zaczęły migotać ogniki, a słońce zachodziło w tle nad falującymi wzgórzami. To był piękny widok. Nie mogłam temu zaprzeczyć.

Ale ja? Odpowiedzialna za to wszystko?

– Panie Charlesie Winston, nie znam się na prowadzeniu rancza. Ani na zwierzętach. Ani na żadnym z tych gówien!

– Wszystko jest już załatwione. Ma pani kogoś, kto zajmie się bydłem, opłaconego na dwanaście miesięcy. Kogoś do owiec, również na dwanaście miesięcy. A od koni...

– Niech zgadnę: na dwanaście miesięcy.

– Dokładnie.

– Kurwa mać.

Właśnie wtedy zobaczyłam, jak za bydłem wyłania się postać na koniu z krótkowłosym psem obok, który prowadził stado. Gdy się zbliżyli, mężczyzna– wysoki, muskularny Adonis w kowbojskim kapeluszu – przełożył nogę, aby zsiąść z czarnego konia.

Gdy bydło już przeszło, zamknął bramę na pastwisku i otarł pot z czoła.

Święty. Panie.

Ten facet był seksowny.

Jasne, moja seksualna abstynencja z własnej woli prawdopodobnie przyczyniła się do mrowienia między moimi nogami, ale w ciągu moich dwudziestu siedmiu lat chyba nigdy nie miałam przed sobą widoku, na który bardziej leciałaby mi ślina.

Starając się nie zatrzymać nazbyt długo wzroku na jego idealnie wyrzeźbionym tyłku, podniosłam szczękę z ziemi i zapytałam – kto to jest?

– Och, to Hael. Będzie tu pracował dla ciebie, razem z kilkoma innymi osobami.

Seksowny kowboj spojrzał w górę, napotkał moje oczy i z doskonale zarysowanym uśmiechem przechylił kapelusz w moją stronę.

Przechylił swój pieprzony kapelusz.

Jak w filmach.

Zsiadł z konia – Levi'sy przylegały do jego muskularnych ud – zagwizdał na psa, żeby poszedł za nim przez pastwisko.

– Cóż, Cora – powiedział pan Charles Winston – masz pełny personel, pełne finansowanie, a papierkowa robota wciąż leży na stole. Co ty na to?

Następny rozdział
Ocena 4.4 na 5 w App Store
82.5K Ratings
Galatea logo

Nielimitowane książki, wciągające doświadczenia.

Facebook GalateaInstagram GalateaTikTok Galatea